Podsumowanie tygodnia, czyli czekając na pierwsze zwycięstwo





Powiedzieć, że byłem chory to nic nie powiedzieć. Jak w każdy poniedziałkowy poranek już miałem się zerwać z łóżka jak młoda czapla do lotu i radośnie podśpiewując ruszyć do mojego miejsca relaksu zwanego pracą, gdy poczułem, że coś jest nie tak. Moja głowa stwierdziła, że dzisiaj grawitacja jest za duża i może jej nie pokonać.
Nadludzkim wysiłkiem, zwalczyłem jednak opór powietrza i zwlokłem się z legowiska. Popołudnie rozwiało wszelkie wątpliwości. Wirus ściął mnie z nóg jak gilotyna głowę Ludwika XVI. Następne dni to było doświadczenie na pograniczu życia i śmierci, wykraczające poza ludzkie poznanie. Byłem bliski odkrycia absolutu, jednak dawka zażytego Teraflu okazała się za mała. Trzy dni, podczas których sen i jawa były jak PIS i PO, niby skrajnie odmienne a jednak takie same. Trzy długie dni. Wróżąc swój rychły koniec, drżącą ręką spisałem swoją "bucket list". Myśli przebiegały mi przez głowę, jak staruszki przez ulicę na czerwonym świetle. Jeśli przeżyje to zacznę malować pejzaże na kaszubskiej wsi. Rzucę alkohol. Będę jak Matka Teresa i Dalajlama w jednym. Zasadzę drzewo. Jak drzewo? Pod blokiem zasadzę? Ehh, człowiek w magilinie.

U kobiet powszechne jest przekonanie (słusznie, niesłusznie, nie wiem), że rodzenie dzieci to ciężkie przeżycie. Taką teorię może wysnuć jednak jedynie ktoś kto nie był nigdy mężczyzną i nie przeżył PRZEZIĘBIENIA! Ten cichy zabójca mężczyzn, co roku atakuje tysiące z nas. Co roku w zaciszach domów rozgrywają się dramaty, jednoaktówki, bez oklasków, z wrogimi pomrukami dochodzącymi z gardeł siędzących na widowni kobiet. Zimne, świdrujące, beznamiętne "Daj spokój, to tylko przeziębienie" przenika do trawionych gorączką umysłów mężczyzn, wstrząsane dreszczami ciało domaga się rosołu. Ile razy się go nie doczeka?
Tym razem kostucha jedynie zamachnęła mi się swoją kosą koło ucha, tym razem wygrałem tę morderczą walkę, ale Panowie uważajcie na siebie. Nadchodzi zima, czas kiedy zabójczy wirus zbiera wśród nas największe żniwo. Nie liczcie na zrozumienie ze strony płci pięknęj, możecie liczyć tylko na siebie. Bądźcie czujni, bo to może spotkać każdego z nas! 


W międzyczasie niewiele lepiej niż niż ja radzili sobie gracze z Filadelfii. W ostatnim tygodniu zespół wychodził na parkiet 4 razy, mierząc się kolejno z: Miami Heat, Houston Rockets, Orlando Magic i Chicago Bulls. I mimo, że już dwukrotnie chłopcy witali się z gąską, gąska pokazała im środkowy palec (pióro?) i dziobnęła w rzepkę. Zabrakło trochę sprytu, trochę umiejętności, zimnej głowy, wszystkiego po trochu. Po stronie zwycięstw w kajecikach nadal możemy sobie wpisać liczbę 0. 

apdejt: Rodzinne strony Justina Biebera nie okazały się dzisiaj gościnne. Dinozaury z Toronto nie miały litości aplikując nam 120 punktów na które odpowiedzieliśmy ledwie 88, tym samym filadelfijska młodzież doświadczyła w tym sezonie pierwszego klasycznego blowoutu. 

Liczba przegranych w tym sezonie spotkań rośnie systematycznie jak polski dług publiczny i wynosi obecnie 7 (dług wynosi trochę więcej).
Halo 07,  nikt się nie zgłasza. Trwajmy w wierze bracia i siostry (#InHinkieWeTrust).

Ku pokrzepieniu serc. Plusy tygodnia:
Może i chłopaki są na 0 z przodu, ale rozrywkę zapewniają lepszą niż niejedno poradzieckie, objazdowe, wesołe miasteczko.


Joel Embiid robi co może, żeby odciągnąć uwagę kolegów od tablicy wyników.



K.J McDaniels stał się ulubieńcem nie tylko publiczności. Za to, że podczas wsadów ściąga wszystkie wiszące pod sklepieniem hali pajęczyny, ma dozgonną wdzięczność obsługi technicznej.


Jako atleta renesansu siatkarsko też jest niezły.



W czasie meczów wyznaczono jednego z pracowników klubu do pilnowania drzwi, żeby nie było przeciągów na hali, bo każdy powiew wiatru może wypchnąć Nerlensa spod kosza, co nie zmienia faktu, że zasięg jego ramion pozwala mu w tym samym czasie zbijać piony z kibicami po obu stronach parkietu



Poza tym objawił się nam, niczym obrazek Matki Boskiej na szybie myjni samochodowej, Brandon Davies, którego prawdopodobnie podczas wakacji porwali kosmici, a na ziemi zostawili jego dopelgangera. Z chłopaka, który na początku sezonu pełnił rolę kandydata z ostatniego miejsca na liście wyborczej do Sejmu (kogoś wpisać trzeba, ale szansę na wygraną ma jak wędkarz na złowienie ryby w rzece na Śląsku) stał się drugim strzelcem drużyny (10,8 pkt./mecz) rzucając na poziomie 53% (w porównaniu do 42% w zeszłym roku) i zbierając 3,7 piłki na mecz, a wszystko to w ciągu zaledwie 18 minut, które spędza średnio na parkiecie. Z tej mąki może być chleb, raczej taki z Biedry  i może nawet bardziej taka nadmuchana kajzerka i to z zakalcem, ale kibice Philly są jak studenci pierwszego roku, nie wybrzydzają.
 

Co więcej z dobrych wieści, po półrocznej rekonwalescencji, 13 listopada pierwszy raz na parkiet wybiegnie wyczekiwany w Filadelfii niczym Polański przez policję na Okęciu Michael Carter-Williams aka MCW. Wraca o 6 kg mięśni większy i od Los Angeles po Boston rywale dopisują sobie literkę "L" w grafiku spotkań . 

Pierwsze zwycięstwo nadchodzi, czuję to w kościach i w nosie, chyba, że to, strach pomyśleć, nawrót przeziębienia...

Komentarze