O brodzie i o tym jak przegrać mecz na tysiąc sposobów



(Steven M. Falk/Staff Photographer)
Zapuszczam brodę. Nie takie kilkudniowe pitu pitu. Prawdziwą brodę.Żeby nie było, że nie chce mi się golić z lenistwa postanowiłem nadać temu jakiś sens. Nie ogolę się dopóki Philly nie wygrają pierwszego meczu w sezonie. Taki performance. Rosnące na twarzy owłosienie symbolizuje narastającą frustrację kibica.
Mój niemy okrzyk protestu. Tak wiem, że to może potrwać. Mam już nawet taką specjalną szczotkę do czesania brody. Przeglądam różne publikacje na ten temat. Wiedzieliście, że są specjalne woski, szampony, balsamy i inne bajery do pielęgnacji włosów na twarzy? Powoli zaczynam wyglądać jak James "Broda" Harden. Jestem nieco niższy i mniej czarny, ale w sumie nawet podobni jesteśmy, tyle, że ja przystojniejszy. 



GM Hinkie zamoczył stalówkę w kałamarzu i dopisał kolejny rozdział dzieła swojego życia pt. "Wygrywanie jest przereklamowane, czyli kilka słów o przegrywaniu". Podobno przedmowę napisze sam Jarek Kaczyński. Karawana Sixers zajechała w czwartek do Dallas. Zawodnicy z Teksasu postanowili zrobić na parkiecie remake "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną", a jako statystów zaangażowano będących akurat pod ręką zawodników z Filadelfii. To było brutalne widowisko. Nie pokazujcie tego swoim dzieciom. Czas zwolnił. Sixers chcieli schować się w szatni, sędzia nie chciał ich tam puścić. Ktoś wpadł na pomysł żeby rzucić ręcznik na parkiet, ktoś inny przypomniał mu, że to nie ten sport, mimo, że wygląda to jak walka Kliczki z Najmanem. 29% skuteczności z gry, 16 na 33 z linii rzutów osobistych, 27 strat. Liczby, które mrożą krew w żyłach, bardziej niż styczniowy poranek w Białymstoku. Kurtyna opadła. Zawodnicy Sixers pozbierali porozrzucane po parkiecie kończyny. 53 punkty różnicy. Miejscowa widownia pozostała niewzruszona.

reakcje fanów Dallas na przebieg wydarzeń na parkiecie

Wyglądający jak armia Napoleona wracająca spod Moskwy gracze Philly chlipiąc i pojękując udali się do Houston. 

Dla człowieka żyjącego po niewłaściwej stronie oceanu oglądanie spotkań NBA na żywo wiąże się z przejściem w tryb stróża nocnego. Osobiście mam ten komfort, że w sobotę do pracy nie chadzam, więc teoretycznie mogę sobie pozwolić na piątkową nocną sesję z NBA. Teoretycznie, bo przypomniałem sobie, że rano muszę wstać po bułki i że moja połowica ma jasno zdefiniowane pojęcie rano. Mecz z Rakietami zaczynał się o 2.30, więc zapowiadał się trudny poranek. Odpalając komputer pomyślałem jeszcze, że gorzej niż z Dallas nie mogą zagrać, ale zamiast stwierdzenia wyszło mi zapytanie. 

W pierwszych minutach spotkania zawodnicy z Houston wyglądają jakby wychodząc na parkiet odłożyli na chwilę słomkowe kapelusze i drinki z palemką. Przecież mecz z drużyną w której w pierwszej piątce wychodzi  Luc Richard Mbah a Moute powinien wygrać się sam. Koniec pierwszej kwarty, a na tablicy wyników niespodzianka. 28-19 dla Sixers. Zawodnicy z Houston zmieniają sandały na buty do kosza. Niewiele widzę, bo cały czas przecieram oczy ze zdumienia, resztę rozmazują mi łzy wzruszenia. Pamiętajmy, że mówimy o zespole, który dzień wcześniej do przerwy uciułał ledwie 29 punktów. Małe szczęścia. Dalsza część spotkania to mieszanka podań w trybuny i heroicznej walki o każdą piłkę ze strony Sixers, którzy utrzymywali się w grze dzięki temu, że Broda i spółka rzucali zza linii za trzy punkty jakby zapomnieli zabrać z szatni soczewek (7/34). Na przerwę obie drużyny schodzą przy remisie po 47. 

Od początku czwartej kwarty, miałem wrażenie jak podczas oglądania horroru klasy B, w którym bohater słyszy hałas w starej, ciemnej stodole i nie wiedzieć czemu idzie to sprawdzić. Wiesz, że to się źle skończy, ale nie możesz nic z tym zrobić. Właściwie czekałem na to. Denerwowało mnie, że tak to przeciągali, zwodzili, podtrzymywali do końca iskierkę nadziei jak premier, gdy obiecuje, że obniży podatki. 

Na 35 sekund przed końcem meczu jest 87-84 dla Philly. Kołcz Brown, zapewne świeżo po meczu Polska-Gruzja jeszcze przeżywający bramkę Sebka Mili, soczystym kopniakiem posyła piłkę w kierunku sędziego. Ten najwyraźniej nie oglądał meczu Polaków i zamiast  dwóch rzutów osobistych za faul na Hardenie przyznaje Houston dodatkowy, za piłkarskie popisy trenera. Harden trafia dwa. 87-86. W kolejnej akcji wracający po kontuzji, nieco zardzewiały Michael Carter-Williams po zagraniu pick-and-roll z Daviesem pędzi pod kosz przeciwnika i przy słabym spacingu zapędzony w pułapkę traci piłkę. Z moich ust wydobywa się cichy jęk zawodu. 
.
Napięcie rośnie jak finale "Tańca z gwiazdami". Ja już się nie łudzę. No dobra, może troszeczkę. Brodata Rakieta przy piłce. Jeden kozioł, drugi. Zawodnicy z Philly zapomnają, że broda nie przeszkadza w robieniu dwutaktu i zostawiają otwartą dwupasmówkę pod kosz. Dwa punkty Hadrena. 87-88.
9 sekund do końca. Ostatnia szansa dla Sixers.  Jak wróżbita Maciej już wiem co będzie dalej. Nie nabierzecie mnie. Kołcz Brett Brown bierze czas. Nakazuje grać izolację dla MCW. 6,5,4...Carter-Williams spełnia swoje marzenia, mecz jest w jego rękach, rzuca! I pudło. Pudło, które zabiło marzenia o wygranej, jedno z tych które uśmierciły Hankę Mostowiak. Świeć Panie nad jej dusza. Spuszczone głowy, spuszczone w toalecie fantazje o pierwszym zwycięstwie. Philly przegrywa wygrany mecz. Koniec historii jak u Fukuyamy. 0-9 odliczanie trwa. Sixers nadal trenują. Życie toczy się dalej, bułki same się nie kupią. 

Komentarze